Cześć!
Jeden wpis na blogu musi mieć charakter osobisty i prezentować moje podejście do wędkarstwa karpiowego. Mimo iż wędkuję od dziecka i od dziecka łowię karpie, to tę wyspecjalizowaną formę uprawiam dopiero od kilku lat. Uzasadnieniem tego faktu jest to, że dość długo do niej dojrzewałem. Dojrzewanie, to dobrze dobrane słowo, które doskonale opisuje ten proces. Miałem świadomość istnienia tej gałęzi wędkarswa już w latach 90, ale z bardzo oczywistych przyczyn nie wydawała mi się ona atrkacyjna. Karpiarz po prostu zbyt długo czeka na branie. Myślę, że takie rozumowanie jest powszechne i wynika to z faktu, że zaczynając jakieś hobby, chcemy po prostu szybko osiągać sukcesy. Rozpoczynamy je w wersji, w której bariera wejścia nie jest zbyt wysoka. Generalnie, chyba mało kto zaczynał przygodę z wędką od 3,5 funtowego kija, ochraniacza na palec i kulki 20 mm, która na przykład w przeciętnym jeziorze w Krainie Wielkich Jezior Mazurskich mogłaby leżeć, aż zjedzą ją raki, albo się po prostu rozpuścić. Bardzo mało prawdopodobne, że połakomiłby się na nią cyprinus, których jest tam niewiele. Co ciekawe, mimo, że karpiowanie nie jest pierwszym wyborem, to coraz częściej na swoich ulubionych łowiskach spotykam naprawdę młodych adeptów tej sztuki i nie mam wątpliwości, że wielu z nich osiągnie imponujące portfolio złowionych okazów. Jednak niezależnie, kiedy zaczęliśmy swoją przygodę z cyprinusami, każdy wędkarz karpiowy w pewnym momecie prawdopodobnie powiedział sobie, że wszystkie, lub część swoich wypraw pragnie przeznaczyć na polowanie na wyjątkowo duże trofeum, którego hol i położenie na macie da niezapomniane wspomnienia. Warto zaznaczyć, że nie każdy musi podążać tą drogą i nie jest ona jedyną słuszną. Część osób odnajdzie się w rywalizacji w szybkościowym budowaniu masy ze zlowionych ryb za pomocą tyczki, bata czy matchówki. Inni po prostu będą w pełni usatysfakcjonowani spędzeniem dnia z feederkiem i absolutnie nie muszą z nikim o nic rywalizować, będą się cieszyć z każdej złowionej w ten sposób ryby. Nie zabraknie wśród nas także pasjonatów linów, albo dla kontrastu największych, rzecznych sumów. Specjalizacji w wękarstwie jest mnóstwo. Ja często zazdroszczę tym, którzy nad wodę zabierają najmniej sprzętu – zapalonym spiningistom i muszkarzom. Chociaż, wielu z nich dorosło do decyzji o zakupie własnej motorówki i tym samym przebili karpiarzy pod względem ilości posiadanego sprzętu. Każda z tych form jest na swój sposób wciągająca, moża ją zgłębiać latami i osiągać imponujący, mistrzowski poziom. Mnie oczarowało wędkarstwo karpiowe chociaż nadal lubię od czasu do czasu zrelaksować się nad wodą i z innymi metodami. Na pewno pojawią się tutaj też wpisy poświęcone spinnigowi, spławikowi czy feederowi. Jednak całym sercem najbardziej polubiłem to klasyczne karpiarstwo, w którym nieustannie pragniemy bić swój życiowy rekord wagowy i to jemu postanowiłem dedykować większość swojego bloga. Widzę w nim pewną ideę, pewną filozofię, która wyróżnia je na tle innych metod.
Subiektywnie oceniam, że zrobiłem w karpiowaniu bardzo duże postępy w krótkim czasie, a potwierdzeniem tego faktu jest to, że w mojej kołysce wylądowało wiele naprawdę pięknych okazów. Ten stan rzeczy zawdzięczam temu, że poświęciłem bardzo dużo czasu na naukę tego hobby z polsko i anglojęzycznych źródeł i testowałem zdobytą wiedzę nad wodą. Bardzo szybko zyskałem rozeznanie co z przekazywanych mi informacji było zwyczajnym marketingowym chłamem, który producenci przynęt, zanęt i sprzętu pompują w poprzez sponsoring we wszelkie internetowe treści. Czasami nawet nie wyjeżdżając nad wodę, a po prostu logicznie rozumując byłem w stanie zdemaskować wiele powszechnie panujących w karpiarstwie mitów powtarzanych od lat, a posiadających zerowy związek z rzeczywistością. Wreszcie natrafiłem i na publikacje, które opierając się na nauce i wnioskach płynących z obserwacji przyrody wzbogaciły mój warsztat o dobre praktyki. Chciałbym zebrać tutaj wszystko co uważam za najlepszą wiedzę teoretyczną i się nią z Wami podzielić. Stworzyć miejsce w Internecie, o którym będziecie mogli powiedzieć, że sporo się z niego nauczyliście.
Jak zaczęła się moja karpiowa przygoda?
Pierwszą rzeczą, którą powinniśmy zrobić, by czuć się szczęśliwymi uprawiając nasze karpiowe hobby to odpowiedzenie sobie na pytanie, czego od niego oczekujemy i jaki jest dla nas sens tej formy aktywności. Pozwólcie, że w tym inicjalnym wpisie na blogu przedstawię jak ewoluowało moje podejście do wędkarstwa i co sprawiło, że jestem w tym miejscu.
Pamiętam jak kiedyś brałem udział w zawodach spławikowych. Łowiłem głównie długim 8m batem i uparcie twierdziłem, że nigdy nie kupię tyczki, ani kombajnu. Argumentowałem to tym, że najzwyczajniej w świecie nie chce mi się rozkładać i składać tych wszystkich zabawek, a jak pomyślałem, że miałbym to dodatkowo robić podczas prywatnego wędkowania by trenować, czułem że brakuje w tym trochę sensu. Chciałem czerpać przyjemność z bycia nad wodą, a nie dźwigać sprzęt (jak widać po zamiłowaniu do karpiowania – nie uwolniłem się od tego nigdy). Przedstawiłem te argumenty jednemu z kolegów, bardzo doświadczonemu zawodnikowi, który kilkukrotnie wygrywał GP naszego koła. Jego ripostę pamiętam doskonale i brzmiała ona: „Zaczekaj, aż choroba zrobi postępy i zobaczymy”. Nie mylił się ani trochę, sezon później stałem się posiadaczem tyczki, której nigdy nie użyłem, a moja kariera zawodnicza dobiegła końca.
Nie użyłem jej i przestałem startować w zawodach, ponieważ przyszedł czas pandemii COVID i wymusił na wszystkich przerwę w aktywnościach na zewnątrz. Teraz z perspektywy czasu te wszystkie zakazy spacerów do lasów a tym samym i chodzenia na ryby, które przez pewien czas obowiązywały wydają się nieco absurdalne. Jednak wtedy na dobrą sprawę, nie wiedzieliśmy z czym się mierzyliśmy, chyba wszyscy trochę się baliśmy. Gdy pandemia nadal miała się dobrze, ale społeczeństwo stęsknione za dawnym życiem wracało do outdoorowych aktywności, ja też wróciłem do wędkarstwa. Jak mówi słynne powiedzenie, nie da się wejść dwa razy do tej samej rzeki, tak i ja nie wróciłem do wyczynu. Przeprowadziłem się na zachód od Warszawy, gdzie dominują nieduże karpiowe komercje i chcąc nie chcąc spotykałem karpiarzy. Nie powiem, ich sposób łowienia różnił się od tego co było mi dobrze znane, sprawiali wrażenie posiadających bardzo sprecyzowane oczekiwania od wędkarstwa, szukali wyjątkowych wrażeń, które może dać tylko położenie na macie największych ryb. Ziarenko nowej pasji zostało zasiane.
Przypadkowa wizyta w całkiem fajnie wyposażonym sklepie wędkarskim skłoniła mnie do sięgnięcia po karpiówki. Po prostu przykuły moją uwagę, a ja chyba też poszukiwałem odmiany. Były to KNX Colty ze stajni Nasha, którymi łowię do dzisiaj. Zawsze fascynował mnie dobrze wykonany sprzęt. Od razu poczułem jak bardzo wędki karpiowe różnią od innych. Wiedziałem, że to blanki, które pozwalają na mierzenie się z największymi rybami takimi jak karpie, amury, jesiotry, a nawet okazjonalnie sumy, dając jednocześnie wysoki poziom gwarancji sukcesu. Mało tego, eksplorując półki sklepowe ze sprzętem, przynętami i zanętami zdałem sobie, że to bardzo „czysta” metoda. Uczestnik karpiowych zasiadek nie brzudzi sobie rąk robactwem, nie rozprasza jockersa, nie wyciąga co chwila leszczy, które jak wiadomo brudzą wszystko lepkim śluzem, nie miesza zanęt z gliną, nie martwi się by przypadkiem ich nie przemoczyć, nie przepycha tego przez ciasne sitko i na ogół nie gniecie kul. Karpiarze żyją jednak w innym świecie. Jest to świat zanęt o grubej frakcji (choć są pewne wyjątki), selektywnych przynęt – kulek. Nie muszą odwiedzać sklepu wędkarskiego przed wyjazdem, by kupić białe robaki, które przypadkowo otwarte w samochodzie albo lodówce porządnie zdenerwują rodzinę. Oczywiście chcę tu zaznaczyć, że te czynności, powiązane z tymi leżejszymi niż karpiowanie technikami łowienia jak najbardziej mogą stanowić i stanowią pasję dla wielu osób i bardzo to szanuję, wspaniale że jest taka duża różnorodność. Jendak ja, kiedy bawiłem się w te lżejsze techniki, a w szczególności gdy odławiałem ryby małe, po pewnym czasie przestałem odczuwać aż takie endorfiny. Nawet z perspektywy zawodów, ten cały wysiłek tylko po to by oszukiwać młode płoteczki i leszczyki szybciej niż inni po prostu przestał sprawiać mi radość, nawet gdy łowiłem ich więcej niż inni. Coś zgasło. Czegoś mi brakowało w widoku siatki wypełnionej drobnicą. Tak oto stałem się nałogowym karpiarzem. Oczywiście, czasem gdy jadę na wakacje nad jeziora sięgam po spinning, spławik czy drgającą szczytówkę i nie powiem jest to przyjemnie spędzony czas, taki powrót do wędkarskich korzeni, który bardzo lubię.
Dość ważnym etapem przejściowym w transformacji mojego podejścia do wędkarstwa było sięgnięcie po method feeder. Mamy w nim bardzo dużo elementów, których wyczynowiec po prostu nie może nie pokochać. Począwszy od używania podajnika, pozwalającego na negatywne nęcenie, małymi ilościami uniemożliwiającymi przekarmienie, w sposób punktowy. Poprzez stosowanie selektywnych przynęt – kulek, dumbellsów, pelletów, waftersów. Skończywszy na tym co zawsze w wędkarstwie lubiłem – sportowym aspekcie. Ta technika doskonale sprawdzała się do szybkościowego łowienia karpi na zawodach i sięgam po nią od czasu do czasu na swoich wypadach. Na liście rzeczy do spróbowania mam także pellet waggler i boomb feeder. Mimo, że łowiąc methodą zaspokajałem potrzebę częstego holowania pojedynczych, dużych sztuk, dających sporo radości (zamiast budowania masy płotkami i leszczami) to brakowało mi w tej formie dwóch rzeczy, których zacząłem bardzo potrzebować. Pierwszą był głęboki relaks i po prostu chillout w wygodnym fotelu na łonie natury. Dobry wędkarz łowiący methodą, często przerzuca, donęca, co chwila nabija podajnik, nawilża pellet no i nieustannie patrzy się na szczytówkę. Generalnie działa aktywnie, a ja zacząłem oczekiwać od wędkarstwa regeneracji moich sił. Drugi aspekt methody, który finalnie przeważył szalę na korzyść ciężkich karpiówek z sygnalizatorami to fakt, że jak pokazują statystyki, methoda daje częstsze brania, pozwala wyholować nawet dwudziestki, ale prawdziwe rekordy należą do karpiarzy klasycznych, których zestawy, postawione perfekcyjnie, w starannie wybrane miejsca czekają na te jak największe okazy. Methoda pozostała jednak ze mną do dzisiaj. Sięgam po nią gdy mam ochotę wędkować bardziej aktywnie, jest też alternatywą do woreczków PVA i pasuje do podejścia, w którym często przerzucamy poszukując ryb w różnych miejscach. Lubię od czasu do czasu wybrać się nad wodę i powędkować także tą techniką bardziej aktywnie. Myślę, że kilka wpisów na blogu poświęcę także i jej.
Generalnie karpiarz, w przeciwieństwie do innych wędkarzy, w tym także feederowców z methodą wpatrzonych w swoje kolorowe szczytówki, idzie na pewien kompromis. Co do zasady długo czeka na branie i to oczekiwanie absolutnie akceptuje. Ma nierzadko założoną przynętę dużych rozmiarów, bardzo selektywną wykluczającą spotkanie nawet ze sporym karasiem. Kiedy usłyszy dźwięk sygnalizatora raczej spodziewa się okazu, który rzadko trafia do podbieraka np. miłośników odległościówki z jedną pineczką na haczyku 20. Takie trofeum zdecydowanie podnosi poziom hormonów szczęścia, dając mi to czego oczekuję od każdego swojego hobby – radości i satysfakcji z jego uprawiania.
Karpiarz stara się złowić jak największy okaz, nie gardząc przy tym szlachetnymi przyłowami takich ryb jak amury, jesiotry i sumy. Ta fiksacja na maksymalizacji rozmiaru łowionych ryb określonego gatunku czyni karpiarstwo zupełnie innym doświadczeniem. To trzeba wyraźnie napisać – wolimy złowić jedną dużą rybę i odbywa się to kosztem częstotliwości brań. Nawet na zawodach karpiowych zachowana jest ta idea – punktują trzy największe ryby. Najpierw próbujemy złowić komplet egzemplarzy, ale potem i tak musimy stawiać na rozmiar, aby wygrać pojedynek. Ktoś może powiedzieć, że wybór pomiędzy taką formą wędkarstwa, a pozostałymi to kwestia po prostu pasji i preferencji, lecz dla mnie była to kwestia odkrycia, że radość ze złowienia 20 kg przewyższa pokonanie kolegów z koła w łowieniu drobnicy na zawodach. Absolutnie nie krytykuję innych metod łowienia, które stanowią zainteresowanie wielu wędkarzy, bo i ja sam do nich wracam. Po prostu zawsze byłem mocno nastawiony na rywalizację i łowienie małych i średnich ryb imponuje mi przede wszystkim, gdy dziej się naprawdę szybko. Jednak będąc samemu nad wodą nie wiem, czy odławiam sztuki dostatecznie sprawnie, by móc powiedzieć sobie „dobrze dzisiaj Ci poszło”. Karpiując, wiem że jeśli na mojej macie leży 15kg okaz, to zrobiłem wszystko poprawnie i nie potrzebuję więcej sukcesów tego dnia, by uznać wypad na ryby za bardzo udany. Rywalizuję ze sobą i swoimi rekordami życiowymi.
Jeżeli tak przedefiniujemy sobie wędkarstwo i uznamy, że naszym celem jest próba przechytrzenia największych osobników i godzimy się na długie oczekiwanie na branie, to w naszym łowieniu naturalnie pojawia się miejsce na kolejne, bardzo ważne dodatki. Najważniejszy z nich to nieco inne obcowanie z naturą, wypoczynek, regenracja sił jaką daje przebywanie nad wodą. Aktywnie łowiąc tyczką, batem, matchówką czy feederem uprawiamy tak naprawdę sport. Psychicznie oczywiście odpoczywamy, lecz fizycznie to łowienie potrafi naprawdę zmęczyć, szczególnie plecy, gdy na siedzisku bez oparcia sukcesywnie odławiamy dużą ilość małych ryb. Jest to oczywiście nadal fajna zabawa, ale pod warunkiem, że podczas danego wypadu chcemy być ciągle czymś zajęci. Dla porównania, to właśnie karpiowanie, gdy wędki spoczywają na rod podzie przez wiekszość czasu, a my nie musimy wpatrywać się ani w szczytówkę, ani w spławik, daje nam możliwość pełniejszego wypoczynku nad wodą. Obserwacja przyrody, delektowanie się kawą na świeżym powietrzu, spacery wokół stanowiska (przecież centralka zasygnalizuje nam branie). To wszystko składa się na inne doświadczenia nad wodą. Dla mnie mają one nieocenioną wartość. Trzeba tu także zaznaczyć, że i karpiarz zabierając 3 wędki i mocno kombinując ze zmianami miejsc i zestawów może łowić bardzo aktywnie. Nie zawsze zatem da się połączyć polowanie na duże okazy i totalny chillout na łonie natury. Czasami za sukces musimy zapłacić równie dużym zmęczeniem jak w przypadku aktywnie przerzucającego koszyczek, trenującego do zawodów feederowca.
Na koniec podejście do etyki wędkarskiej
Jest jeszcze jeden aspekt karpiowania, jak i samego wędkarstwa, którego po prostu pominąć nie mogę i muszę mu poświęcić kawałek wstępu do swojego bloga. Chodzi o etykę i szacunek dla ryb. Wiele na ten temat już napisano, wiele powiedziano. Sam też sporo nad tym myślałem i muszę przyznać, że pdoobnie jak w życiu nic nie jest czarno białe. Rozumując w sposób bardzo prosty, co zapewne jest cechą większości społeczeństwa, wędkarstwo sportowe, niemające na celu pozyskania mięsa na obiad, jest po prostu barbarzyństwem. Myślę, że każda ryba, gdyby tylko miała przysłowiowy głos zgodziłaby się, że nie przepada za haczykiem w pysku. Mało tego, niektóre niepoprawnie zbudowane zestawy potrafią zrobić zwierzęciu prawdziwą krzywdę. Można pokusić się o stwierdzenie, że idealnie byłoby gdybyśmy zamienili naszą pasję na nurkowanie i fotografowanie – prawdziwie bezkrwawe łowy. Zdjęcia okazów w naturalnym środowisku, zamiast na macie.
Jednak tu należy jeszcze raz przytoczyć fakt, że w prawdziwym życiu niewiele rzeczy jest czarno-białych. Podobnie wędarstwo, nie jest wcale czystym złem. Paradoksalnie, to właśnie kondycja naszej ichtiofauny sporo zawdzięcza wędkarzom. Choć z pewnych powszechnie znanych przyczyn, głęboko osadzonych jeszcze w mentalności naszego społeczeństwa, które naprawdę sporo przeszło, w Polsce mimo wszystko kondycja ta nie jest najlepsza w wodach publicznych. Jednak w wielu miejscach, które zostały objęte opieką przez bardzo aktywnych, światłych ludzi, chcących zmieniać swoje otoczenie na lepsze, wody ponownie odzyskują świetność i skrywają w swoich toniach dużo pokaźnych okazów ryb. Jakże powszechne jest obecnie łowienie jesiotrów we wspaniale zadbanych komercyjnych akwenach, które przecież wyginęły w publicznie dostępnych jeziorach i rzekach.
Oceniając działania poszczególnych ludzi, dobrze jest to robić poprzez pryzmat celu, który im przyświeca. Przecież każdy wędkarz marzy o wodach pełnych ryb, oczywiście tych jak największych, wodach czystych, pozbawionych sieci. To właśnie wędkarze dokonują transformacji w głowach ludzi – łowiska no kill, dzikie wody poza działalnością rybacką. Jako pierwsi zgłaszają skażenia rzek. Mamy na kim się wzorować – wiele krajów zachodnich posiada łowiska obfitujące w ryby, a wędkarze racjonalnie korzystają z tego bogactwa. My też to osiągniemy, jestem tego pewien. Głęboko wierzę, że droga do tego celu nie wiedzie poprzez zarybianie, co stanowi swojego rodzaju błędne koło, lecz poprzez pozwolenie przyrodzie na naturalne odnawianie się.
W całej transformacji etyki wędkarskiej szczególną rolę odegrali karpiarze. To właśnie oni jako pierwsi lansowali wypuszczanie złowionych okazów, by kolejni z nas mogli cieszyć się spotkaniem z nimi w przyszłości. Działo się to przecież na długo zanim wymyślono takie modne dzisiaj słowo „sustainability”. To właśnie karpiarze są najlepiej przygotowani do bezpiecznego odhaczenia i wypuszczenia dużej ryby – na co dzień korzystamy z głebokich, miękkich kołysek wypełnionych wodą, odkażaczy, slingów. Karpiarze są prekursorami wszystkich dobrych praktyk adaptowanych w innych dziedzinach wędkarstwa.
Dyskutując o etyce i traktowaniu zwierząt należy pamiętać o jeszcze jednym ważnym elemencie, który wydaje mi się, że odpowiada za najwięcej cierpienia – potędze nieświadomej (a może świadomej) ignorancji. Na moment zostawię środowisko wodne i zobrazuję to na bardzo prostym przykładzie – hodowli kur i produkcji jaj. Na potrzeby przygotowania jajecznicy w niedzielny poranek, kupujemy zerówki w supermarkecie, lecz zapominamy, że idąc na ciastko do kawiarni kucharz raczej przyrządził nam produkt oparty na zniesławionych trójkach. Podyktowane jest to ekonomią, wolnym rynkiem i potrzebą optymalizacji kosztów, by wytrzymać konkurencję. Nawet o to nie pytamy, nie interesuje nas to i swoimi pieniędzim sponsorujemy dalej okrutny proceder.
Jako wędkarze wiemy, że mamy sporo jeszcze do poprawienia, ale nie ma tu miejsca na niświadomoą ignorancję. Rewolucja w materiałach (amortyzujące żyłki, blanki), sposobie konstrukcji przyponów (kierownie haka w dolną wargę), haczyki bezzadziorowe, bezpieczne systemy zrzucania ciężarków, produkty do wyhaczania ryb i odkażania ran nieustannie poprawiają nasz warsztat pod tym względem. NIejeden, dobrze wyposażony wędkarz wypuścił do wody rybę w lepszym stanie – z zaleczoną przy okazji pleśniawką lub infekcją skórną. Głęboko wierzę, że jeśli zestawimy ten fakt wraz z aktywną działalnością na rzecz poprawy stanu ekosystemów wodnych, którą przecież jako społeczność prowadzimy, to sumarycznie czynimy nasz świat lepszym miejscem.
Życzę wszystkim milej lektury mojego bloga i wspaniałych wyników nad wodą!